„Mały przegląd”
3.02.1928 r.
Święto sadzenia drzewek.
(Reporter Maksio)
W Warszawie istnieje Towarzystwo „Pomoc dla Sierot”. Posiada dom na Krochmalnej i kolonje w Gocławku obok Wawra. Towarzystwo poprosiło pana prezydenta m. Warszawy o robotników i rośliny, żeby założyć na letnisku park. Pan prezydent się zgodził: robotnicy porobili boiska, trawniki i aleje, ale trzeba było urządzić uroczyście dzień, kiedy się zasadzi pierwsze drzewka, i to się nazywa święto sadzenia.
Dorośli pojechali samochodami o godzicie 12-ej, a my o 10 i pół tramwaikiem – na skromno. Kiedy wyjechali dorośli było już ładnie, a kiedy my dzieciaki – lał deszcz. Pojechała dwudziestka – arystokracja z samorządu. Wsiedliśmy do tramwaju wszyscy, oprócz Felki, którą ochłapała dorożka, więc zagapiła się i potem nas dogoniła. Gdyśmy przybyli, zobaczyliśmy, że willa ładnie przystrojona zielenią i widniał napis: „Witamy!” (zmajstrowany przez naczelnego rysownika, grafika i kaligrafa Czesława). Przyjechało dużo samochodów z członkami zarządu i gośćmi, a potem pan prezydent miasta w eleganckim samochodzie. Pan prezes oprowadzał gości po kolonji, a pan prezydent patrzał na zegarek. Potem odbyły się różne przemowy, błogosławieństwa i życzenia. Pan prezes i pan wice-prezes mówili że dziękują, - pan prezydent mówił, że niema za co. Z boku stał prawdziwy reportem i fotograf. Reporter zawzięcie notował, a fotograf przez cały czas majstrował przy aparacie i skakał w różne strony, chcąc złapać najważniejsze osoby. Kiedy myśmy się raz dobrze z Herszkiem wtrynili, jedna pani dała nam boksa i powiedziała: „Stójcie spokojnie”.
Pan prezydent miasta – pierwszy zasadził drzewko, potem pan dyrektor ogrodów warszawskich, następnie zarząd. I pozostali goście. Potem zasiedli do śniadania, a kiedy sobie podjedli i szczęśliwie odjechali, przyszła kolej na nas. Usiadłem przy Herszku i spojrzałem na stół, zastawiony przysmakami. Herszek usiadł naprzeciw tortu, po prawej ręce mieliśmy pudło z ciastkami, a po lewej rzodkiewki. Pogładziłem brzuszek i zabrałem się do roboty. Herszek naśladując Patachona, włożył w zanadrze 2 kostki cukru. Pani prezesowa naganiała nas do jedzenia, a my okazaliśmy się bardzo uprzejmi i posłuszni. W ciągu 5 minut znikły bezpowrotnie śledziki, rogaliki, bułeczki, ser, jaja i śmietana. Po śniadaniu zaczęliśmy sadzić. Znamy te robotę, bo w lecie pan Koszur kazał nam wykopywać pnie i zeschłe drzewa; zresztą pomagamy przy żniwach od lat (...)
Chłopcy udawali zawodowych kopaczy, a Sura delikatnie dziobała ziemię, jak łyżeczką w filiżance z kakao. Co który nasypał kilka łopat, panowie mówili: „Dosyć, dosyć” i odbierali łopaty. Widząc, że to nie prawdziwa robota, a tylko bujanie, zniechęciliśmy się prędko. W powrotnej drodze w tramwaju było strasznie ciasno, a jeden pan krzyknął: „Fabryka szwajcarskich serów”.